Jeden dzień w szwedzkiej szkole
Zastanawialiście się kiedyś jak, tak na prawdę wygląda dzień waszego dziecka w szkole? Jak zachowują się obecnie dzieci, jak reagują nauczyciele, jaka jest dyscyplina i czy czegokolwiek się uczą? Biorąc pod uwagę, że ja chodziłam do szkoły w Polsce (dawno temu), a Gabrysia niedawno zaczęła edukację w szkole szwedzkiej, o której niewiele wiem, pytania te rosły we mnie coraz bardziej. Szczególnie, że tutaj nie mamy takich cudów jak elektroniczne dzienniki, dzieci nie noszą zeszytów do domu, a z nauczycielem rozmawiamy 2 razy w roku. Oznacza to, że na co dzień, tak na prawdę, niewiele wiemy o tym jak sobie radzi nasze dziecko i co robi przez te kilka godzin każdego dnia.
Więc gdy pewnego dnia, moja córeczka oznajmiła mi, że bardzo chce, żebym z nią poszła do szkoły na jeden dzień, pomyślałam „czemu nie?”. Wiem, że wielu z Was teraz myśli, „ale to tak można sobie pójść z dzieckiem do szkoły?” „ale po co?”. Ja szczerze mówiąc też nie wiedziałam za bardzo po co tam idę. W mojej głowie, mama w szkole to obciach, ale ewidentnie dzieci w Szwecji myślą inaczej. Już wcześniej gościli w klasie rodziców, a nawet babcie innych dzieci, więc nie byłam pierwsza. Wychowawczyni oczywiście się zgodziła na moja prośbę i kilka dni temu miałam okazję zasiąść w szkolnej ławce razem z 1 A.
Lekcje zaczynają się teoretycznie o 8.15. Wcześniej wszystkie dzieci są na podwórku. Gabrysia normalnie przychodzi do szkoły ok 7.30 i je śniadanie na świetlicy, a potem miedzy 8 a 8.15 jest przerwa (przed lekcjami :)) Kiedy przyszłyśmy chwile po 8, moja córka zniknęła gdzieś w towarzystwie koleżanek. Ja obserwowałam inne dzieci. Część bawiła się w grupach, niektóre chodziły całkiem same, nie bardzo wiedząc, co ze sobą zrobić. Żal mi było kilku dziewczynek, bo wyglądały na bardzo zagubione… Jedna z nich to najlepsza uczennica w klasie, inna na kolejnej przerwie usilnie próbowała wbić zepsuty spinacz w spodnie i zrobić dziurę.
Napisałam, że lekcje zaczynają się teoretycznie o 8.15, bo w praktyce minęło ok 15 min zanim dzieci weszły do klasy. Tyle czasu zajęło Pani uspokojenie i uciszenie dzieci w szatni (każda klasa ma wejście bezpośrednio z podwórka i własną szatnie), a potem przywitanie się z każdym z osobna. Kolejne 15 min trwało usadzanie się w ławkach, przedstawianie planu i organizacji dnia. Jako, że obecnie w klasie Gabrysi gości studentka pedagogiki, klasa została podzielona na 2 grupy i połowa dzieci wyszła pracować do innej sali. Tak więc dopiero po 30 min od dzwonka zaczęła się lekcja!!! Spokojnie, nie oznacza to, że lekcja trwała jedynie 15 min. W szwedzkich szkołach zazwyczaj nie ma ogólnych dzwonków i przerw dla wszystkich w tym samym czasie. Każdy nauczyciel sam decyduje jak długie są lekcje i kiedy czas na odpoczynek (nie wiem jak działa to w starszych klasach, kiedy jest więcej nauczycieli, ale na pewno nie ma standardu, że lekcja musi trwać 45 min). Tak więc rozpoczęliśmy od lekcji szwedzkiego połączonej ze środowiskiem. Obecnie tematem przewodnim jest gospodarstwo, a więc co tydzień dzieci omawiają jedno zwierzę. W tym tygodniu była świnia. Każdy po kolei czytał fragment tekstu o śwince, a potem pani zadawała pytania, żeby sprawdzić czy dzieci zrozumiały tekst. Muszę przyznać, że byłam zaniepokojona poziomem czytania. Większość dzieci dukała i ledwie składała sylaby… no ale podobno mają jeszcze czas. Do tego nikt nie umiał usiedzieć na pupie. Wszyscy się wiercili, szeptali, niektórzy próbowali chodzić po klasie. Oczywiście Pani reagowała na te wszystkie zachowania, ale dzieci generalnie miały panią gdzieś… Po skończeniu czytania była przerwa. A więc wszyscy na dwór. Jedynie wielka ulewa może być powodem, żeby spędzić przerwę w budynku szkoły. Nic innego. Nie jestem pewna jak długa była ta przerwa, ale myślę, że ok 15 min. Potem dzwonek (skoro nie ma automatycznych, to oznacza, że pani dzwoni takim starodawnym dzwonkiem jak dla krowy, serio!) i ciąg dalszy lekcji o świnkach. Dzieci wraz z panią tworzyli mapę myśli, a kiedy skończyli odpowiadali pisemnie na pytania dotyczące tekstu. Tak minęła nam pierwsza część dnia. Była godzina 10.30, a więc czas na lancz! Tak, tak dobrze przeczytaliście. Tutaj dzieci nie znają pojęcia drugiego śniadania, jedynie co wolno im przynieść do szkoły do owoce lub warzywa, które tego dnia już zjedli na pierwszej przerwie.
Jako gość klasy 1 A, miałam też możliwość zjeść obiad w szkolnej stołówce. Tego dnia była wegetariańska mussaka. Najpierw jeszcze bufet sałatkowy (Gabrysia nałożyła kilka ogórków i pomidorów), a potem każdy nakłada sobie ile chce jedzenia. Moja córka nałożyła 1 łyżkę i pobiegła do stolika. Nie pomogło moje wołanie, że chyba sobie żarty stroi, i że ma zjeść więcej. Przy stoliku Gabrysi wszystkich talerze wyglądały podobnie: łyżka marchewki i łyżka mussaki. Jedyna różnica była taka, że Gabi swoją porcję zjadła, a większość jej kolegów nie. Ja sobie zdaje sprawę z tego, że kiedy serwują szwedzkie pulpeciki albo spaghetti bolognese, to dzieci wciągają po 2 porcje, ale tego dnia byłam jednak w szoku. Szwedzki system zakłada, że szkoła ma zapewnić każdemu dziecku darmowy, ciepły posiłek każdego dnia. W praktyce oznacza to, że dzieciom nie wolno przynosić własnych kanapek itd, bo wszyscy muszą mieć tak samo, nikt nie może mieć lepiej. Te szkolne obiady były też powodem sporej dyskusji kiedy rozważano zamknięcie szkół ze względu na coronavirusa. Jednym z argumentów przeciw było to, że ogrom dzieci zostanie bez możliwości zjedzenia jedynego ciepłego posiłku w ciągu dnia (ja się pytam kto się takimi dziećmi przejmował we wszystkich innych krajach, gdzie zamknięto szkoły). Idea zapewniająca wszystkim dzieciom obiady jest słuszna, ale co z tego, skoro w praktyce dzieci tych obiadów nie jedzą? Wynikowo zapychają się chlebem z masłem, który jest zawsze dostępny przy lanczu. Zapytacie pewnie, czy ta mussaka była faktycznie taka zła. Wg mnie była całkiem spoko, chociaż nie bardzo przypominała mussakę, tzn że niewiele było w niej bakłażana. Ja rozumiem, że dzieci nie mogą codziennie dostawać makaronu albo burgerów (sama bym tak dziecka nie karmiła), ale być może jednak dania typu mussaka, indyjski dhal, ostre curry albo ryba w sosie musztardowym, to niekoniecznie to co dzieci w podstawówce lubią najbardziej? (Oprócz obiadu, te dzieci, które zostają na świetlicy, dostają ok godz 14 podwieczorek, czyli zazwyczaj kanapki i owoce.)
Po lanczu była długa przerwa, czyli cd. dalszy biegania po podwórku. Kolejna lekcja zaczęła się dopiero o 11.30. Ale zanim weszliśmy do klasy była jeszcze bójka w szatni… potem znowu uciszanie dzieci i tłumaczenie zadań. Tym razem była kolej na plastykę i kolorowanie i wycinanie motylków. Prosta sprawa. Dzieci były trochę zawiedzione, bo spodziewały się pracy związanej ze świnką, no ale cóż. Może innym razem. Po plastyce była kolejna krótka przerwa i czas na ostatnią lekcje, czyli matematykę. I tu muszę przyznać moje kolejne wielkie zdziwienie, jak bardzo pozostawia się organizację lekcji w rękach dzieci. Ci, którzy nie skończyli motylków, mieli to zrobić w pierwszej kolejności, w drugiej należało zrobić wszystkie zadania z książki (Gabrysia zrobiła wszystkie już dzień wcześniej), a w trzeciej zadania z czerwonego folderu. Trochę to skomplikowane wg mnie i widziałam, że dzieci miały sporo pytań i wątpliwości. Gabrysia zabrała się za zadania z matematyki bardzo chętnie, przy okazji pomagając koleżance i koledze z ławki. Wiadomo, że powinni być cicho i zająć się swoimi sprawami, ale byłam z niej dumna 🙂 Na koniec pani jeszcze poruszyła temat kłótni i bójek w szatni i wyszła na zewnątrz przedyskutować problem z zainteresowanymi. Lekcje skończyły się przed 14. Ach, nareszcie koniec…
Muszę przyznać, że wyszłam pełna mieszanych uczuć. Rozmawiałam chwilę z wychowawczynią, która stwierdziła, że pracowała w znacznie bardziej rozrabiających klasach i, że ta jest relatywnie spokojna. Żeby było jasne, Pani nie jest oazą spokoju, byłam świadkiem jak się bardzo zdenerwowała na jednego ucznia i nawet podniosła głos. Ale mimo wszystko, szokujące dla mnie było ile czasu się traci zanim zacznie się każda lekcja. Za moich czasów jak tylko dzwonił dzwonek, trzeba było stać pod drzwiami, a nie kombinować przez 10 min (no powiedzmy, że fakt, że każdą przerwę spędza się na dworze i jednak trzeba dobiec do sali i się rozebrać nie pomaga). Z drugiej strony wiem, że dużą wagę stawia się na samodzielną organizację pracy. Na początku tygodnia pani tłumaczy ile stron z książki z matematyki należy zrobić i to już od dziecka zależy czy zdąży w czasie lekcji, czy będzie musiało zabrać pracę do domu. Poza tym uczy się dzieci samodzielnie myśleć i odpowiadać na pytania, a nie tylko kopiować to, co pani powie. Zadanie domowe dostają tylko 2 razy w tygodniu: raz z matematyki (które Gabrysia rozwiązuje w 5 min) i raz ze szwedzkiego (na to mają cały tydzień: czytanie tekstu i napisanie odpowiedzi na pytania). W drugiej klasie podobno będzie więcej.
Dla wyjaśnienia kilku spraw: nie mieszkamy w samym Malmö, tylko w małej miejscowości, która służy za sypialnię dla miasta. Jest to jedna z najlepszych (najbogatszych i najbezpieczniejszych) dzielnic w okolicy. Prawie wszystkie dzieci w klasie pochodzą z rodzin inteligenckich, mieszkają w dużych domach, jeżdżą wypasionymi samochodami. Jest trochę imigrantów, takich jak my. Nie ma rodzin rozbitych i patologicznych, rodzice dzieci pracują w dużych firmach na wysokich stanowiskach (nie wszyscy oczywiście, ale mówię o znacznej większości). Nie chcę oczywiście generalizować, ale mogłoby się wydawać, że jednak jest związek pomiędzy sytuacją rodzinną, a tym jakie wartości i zachowania reprezentują dzieci. I tutaj muszę przyznać, że dzieci są bardzo tolerancyjne i pomocne. Generalnie trzymają się razem, nie ma jakiś klik, przeciwnych sobie grup itp. No, ale z dyscyplina są bardzo na bakier.
Pamiętajcie, że powyższy opis to moje subiektywne doświadczenie z jednego przypadkowego dnia w szkole. Wiadomo, że każdy dzień jest inny, każda szkoła i każde dziecko jest inne, więc będzie tyle opinii, co osób, które je wypowiedzą.
Bardzo jestem ciekawa jak to wygląda u Was w Polsce albo innych krajach? Macie pojecie co robią w szkole Wasze dzieci? Jak zachowują się nauczyciele? Dajcie znać w komentarzach!
1 Odpowiedź
[…] lata temu napisałam dla Was dosyć popularny post o jednym dniu w szkole Gabrysi. Teraz Gabrysia zaczęła już 4 klasę, a Adaś zerówkę w tej […]