Ferie zimowe inaczej, czyli jak Adaś i tata zwiedzali Orawę, część 1
Podczas gdy reszta ferajny szusowała na nartach i tym podobnych sprzętach, tata Tomek miał za obowiązek zajmować się najmłodszym członkiem ekipy, który jeszcze na własnonożne stanie na nartach jest trochę za młody. Na początku planem były spacery z wózkiem po okolicach naszego fantastycznego ośrodka, lecz pierwsza tego próba już w niedzielę pokazała, że opcją byłoby albo chodzenie wokół ośrodka (okrąg 50 m) nieskończoną ilość razy (co mogłoby grozić wejściem w niebezpieczny stan hipnozy) albo częściowo szosą z mikroskopijnym poboczem, i częściowo oblodzonym chodnikiem przez Zubrzycę Górną, która za wiele atrakcji oprócz wiejskiego sklepiku zimą nie oferuje (ująć widoki).
Bliskie spotkanie z kosciolem w Orawce. Niezle drewno.
Alternatywną opcją okazały się krótkie męskie wypady do pobliskich metropolii, pardon, mikropolii. Po dokładnym wypytaniu Pani Renatki prowadzącej ośrodek, początkowa siatka możliwości utrwaliła się w mózgownicy tatki. Na pierwszy ogień poszły bliższe okoliczne miejscowości. Zaczęliśmy od Orawki, gdzie zrobiliśmy zdjęcia zabytkowego kościoła, po czym ruszyliśmy do Jabłonki, gdzie mięliśmy zamiar pospacerować wybornie. Zatrzymaliśmy się w ścisłym centrum, aby rozglądnąć się dookoła i rzucić okiem na mapę. Oprócz przystanków autobusowych, małomiejskich sklepików, ludzi jak mrówek, samochodów i smogu nie udało nam się zidentyfikować ani historycznie ciekawych obiektów, ani atrakcyjnych ścieżek spacerowych. Postanowiliśmy przejechać kilkaset metrów i zrobić ponowne podejście. Sytuacja powtórzyła się. Tak więc nie wysiadając z samochodu, dość szybko skończyliśmy podziwiać Jabłonkę i ruszyliśmy podbić południową granicę.
Słowacja okazała się lepszą alternatywą, mimo to, że zdobyta przez nas Trstena jakimiś ekstremalnymi atrakcjami nie grzeszy. Na pewno był rynek oraz spokojne chodniki umożliwiające spacer oraz parę kościołów do krótkiej inspekcji, a nawet taka ciekawostka jak pasmanteria w murach starej synagogi. Przy rynku znaleźliśmy też cukiernię Halimi, w której postanowiliśmy rozbić nasz biwak. Tata zaopatrzył się w kawę oraz wyśmienite lokalne czekoladowe delikatesy, a Adaś został napojony oraz przewinięty – na kanapie. Mały kawaler zrobił ogromną furorę u jednej z właścicielek, gruchotającej do niego po słowacku oraz opowiadającej o historii cukierni, która została założona przed wojną przez pewnego Macedończyka, który w Trstenie zaczął wyrabiać lody, które to nadal są tam wyrabiane. Obiecaliśmy pani, że następnym razem wpadniemy na zmarzlinę 🙂
Obowiazkowe zakupy Studentskiej, najlepszej czekolady na swiecie. Zdjecie pamiatkowe ze zmarzlina w cukiernio-kawiarni Halimi w slowackiej Trstenie.
Kolejnego dnia odwiedziliśmy Spytkowice, obstrykując kościół Niepokalanego Poczęcia z 1758 roku (data wzniesienia, nie poczęcia) i ruszyliśmy ku zdrowotnej Rabce-Zdrój. W Rabce jest całkiem przyjemny park zdrojowy z oblodzonymi ścieżkami (chyba tylko podczas zimy), paroma kościołami, teatrem lalek, cukierniami (coś w stylu celu naszych wypadów) oraz delikatesami 'Adaś’ (mamy pamiątkowe zdjęcie, choć pani w kasie stempla nie dala). Wokół parku jest sporo ciekawych architektonicznie budynków, część niestety podupadła, część w doskonałym stanie (wizualnym, zewnętrznie). W cukierni przy parku zdrojowym, przewijak skonstruowaliśmy sobie z dwóch, bardzo dopasowanych krzeseł. Podobno od tamtego dnia krąży po Rabce legenda o niejakim Makgajwerze, seniorze i juniorze. Pewnie gazda to jakiś.
Piekny kosciol w Spytkowicach. Nasz sys ewidentnie posiada wlasny komers w Rabce-Zdroj. Dowadniamy sie w parku zdrojowym.
W środę miało być mroźnie, więc postanowiliśmy, po głosowaniu, unikać dłuższych wędrówek na świeżym (?) powietrzu. Za cel postawiliśmy sobie Koronę Ziemi – muzeum w Zawoi, całkiem blisko od nas. Chcemy tu wyrazić nasze zauroczenie tym miejscem – nie jest to duże muzeum, natomiast bardzo ciekawe, jeżeli jest się fanem gór, wędrówek, wspinaczek czy alpinistów. Część wystawy to historia alpinizmu ogólnie, a szczególnie tego polskiego, który się w tym światowym dość mocno odznaczył. Część to makiety najwyższych szczytów ziemi (korony własnie), z opisanymi szczytami, ich zdobywaniem oraz pasmami, w których się znajdują. Do tego jeszcze lokalna Babia Góra. Zostaliśmy zainspirowani i następnym razem postaramy się wwędrować na ta ostatnią. Lub jeszcze następnym. W muzealnej kawiarni własnych ciast nie piekli, więc raczyliśmy się oscypkiem z żurawiną, a raczej serkiem górskim ponieważ w oscypki, jak każdemu obywatelowi wiadomo, o tej porze roku tylko cepy wierzą.
W drodze do Zawoji. Nasi bohaterowie i ich odzienie. Kawa, mkeko i oscypek (ten na talerzyku).