Gruzińska Droga Wojenna, 13 czerwca 2016
Na nasz drugi dzień gruzińskiej przygody zaplanowaliśmy wyprawę Gruzińską Drogą Wojenną. Droga ta prowadzi z Tbilisi do granicy z Rosją i w dalszym ciągu ma ważne znaczenie strategiczne. Co prawda zimą może być cześciowo niedostępna ze względu na duże opady śniegu w górach, ale o tej porze roku wydawała się całkiem w porządku.
Wyjeżdżając z Tbilisi droga prowadzi w stronę Mcchety, byłej stolicy Gruzji i jednego z najstarszych miast w rejonie. Co prawda wizytę tam mieliśmy zaplanowaną raczej na koniec naszego pobytu w Gruzji, ale nasz kierowca Giorgi miał chyba inne zdanie. Pierw zawiózł nas do monastyru Dżwari położonego na wzgórzu, z którego rozciąga się fantastyczny widok na Mcchetę oraz całą okolicę, a następnie do samej Mcchety, gdzie zwiedziliśmy katedrę Sweti Cchoweli, czyli najważniejszy sakralny budynek w Gruzji. Na szczęście w obu świątyniach można było pożyczyć spódnice oraz chusty na włosy, więc nie mieliśmy problemu z wejściem. Gabrysię jedyne co interesowało to wszechobecne świeczki, a poza tym marudziła, że się nudzi i chce biegać z tatą. No cóż, nie zawsze wszyscy są zadowoleni.
Po krótkiej wizycie w Mcchecie, ruszyliśmy dalej na północ wreszcie wjeżdzając na Drogę Wojenną. Naszym kolejnym przystankiem była, leżąca nad zbiornikiem wodnym Żinwali, Twierdza Ananuri. Zdjęcie tej twierdzy malowniczo wznoszącej się nad jeziorem można znaleźć chyba w każdym przewodniku o Gruzji. Na terenie twierdzy znajdują się 2 cerkwie.
Gabrysia akurat słodko spała kiedy dojechaliśmy do twierdzy i była bardzo niezadowolona, że musi wysiadać z samochodu. Nic nie pomagało, ani przekupstwa słodyczami ani propozycja noszenia na rękach. Giorgi chciał nawet zostać z nią w samochodzie, ale jakoś w końcu się udało ją namówić. Początkowo było sporo buntu i marudzenia, ale wynikowo wspinała się na mury i wysoką wieżę trzymając za rękę nie mamę i nie tatę, ale właśnie Giorgiego.
Kolejny przystanek na naszej drodze był bardzo krótki i miał miejsce ponad miejscowością Gudauri na platformie widokowej na kanion Aragwi. Ja i Tomek wyszliśmy tylko na chwilę zrobić zdjęcia, a już dostaliśmy kilka propozycji lotów na lotni itp. Dopiero jak wskazałam ma mój brzuch dali nam spokój 🙂
Dalej droga prowadzi przez przełęcz Dżwari (Krzyżową), która znajduje się na wysokości 2379 m npm i jest jej najwyższym punktem.
Stamtąd już został nam niewielki odcinek do Stepancmindy, która była naszym celem tego dnia. Po drodze Giorgi zawiózł nas jeszcze do naturalnego źrodła wody gazowanej, które znajduje się tak po prostu pośrodku łąki, a droga do niego była okropna, więc byłam średnio zadowolona, ale Tomek uwielbia takie ciekawostki 🙂
Do Stepancmindy, czyli dawnych Kazbegów dotarliśmy w ok godz. 15 i od razu pojechaliśmy do hotelu, który znajdował się na zboczu doliny z fantastycznym widokiem na Kaukaz, a szczególnie na jeden z jego najwyższych szczytów jakim jest Kazbek.
Widząc jak wyglada droga do hotelu poprosiliśmy Giorgiego, żeby nas nabrał na dół do miejscowości na jakiś lokalny obiad. Z pełnymi brzuchami zastanawialiśmy się co dalej. Myśleliśmy, że pojedziemy zobaczyć słynny kościół Cmida Sameba, ale okazało się, że jedzie się tam terenówkami po bardzo wyboistej drodze i że to chyba nienajlepsze dla mnie.
Wynikowo postanowiliśmy pojechać zobaczyć pobliski wodospad. Parę kilometrów za Stepancmindą zjechaliśmy z głównej drogi i po przejechaniu około kilometra wertepami pod lekką górę, musieliśmy zostawić samochód i kontynuować pieszo. Gabrysia zdążyła przysnąć po sutym lanczu, więc jedyną realną opcją było niesienie śpioszka na rękach do czego najlepiej nadaje się tatuś. Miało być 200 metrów, ale było chyba bliżej kilometra i to ścieżką, przy której nie zaszkodziłoby być kozicą. Tomek niósł wtuloną Gabrysię dzielnie, ale po 80% drogi postanowiliśmy, że chłopaki będą kontynuować sami, co okazało się dobrym wyborem. Z powrotem już poszło zwinniej, bo wypoczęta Gabrysia raźnie kicała niczym kozica trzymając Giorgiego za rękę, bardzo podobny powrotny scenariusz do wycieczki na Fane Alm rok temu.
Wieczorem, dziewczyny poszły na basen, a chłopaki nie mogli odpuścić wyprawy w góry do świątyni Cminda Sameba. Na początku była opcja wchodzenia na nogach, ale było już późno na trzygodzinną wspinaczkę (plus godzina na powrót), więc pojechali terenowym minibusem (nasz samochód nie nadawał się na takie wertepy). Droga w obie strony normalnie kosztuje 70 lari, ale udało się utargować do 50. W obie strony zajęło ok 1,5 h łącznie z oglądaniem, a widok był przepiękny na samą Stepantsmindę i na szczyt Kazbegu w pełnej krasie. Sama świątynia jest malutka, ale zawiera piękne ikony i freski. W drodze powrotnej mięli okazję zobaczyć prawosławnego świeckiego wiozącego całego Kamaza pełnego ziemi pod górę i przejechać się polskim cinquecento importowanym z Niemiec po wiosce nad Stepantsmindą – dawał jeszcze radę 🙂
Jeżeli chodzi o wchodzenie na nogach, Tomek nie poleca, bo droga jest dzielona z dziurami, błotem i multum samochodów terenowych, więc nie jest to typowa górska wycieczka. Pewne istnieje alternatywne podejście ścieżkami, w razie takiej ochoty polecamy sprawdzić różne opcje.