Kampot, Plantacja Pieprzu i długa droga do Phnom Penh, 9-10 listopada 2018
Nadszedł czas opuścić rajską wyspę i ruszyć dalej w drogę. Niestety, wyspa nie chciała nas tak łatwo wypuścić. Łódka była opóźniona jedynie 1,5 godziny. Całe szczęście, że popłynęła prosto do Sihanoukville, ale i tak dotarliśmy tam dopiero o 12.30. Żeby było zabawniej dopłynęliśmy do innej przystani niż zawsze i musieliśmy czekać aż zamówiony przez nas kierowca dotrze na miejsce. Po 2,5 godz drogi dotarliśmy do Kampot. W deszczu. Mimo opóźnień i pogody postanowiliśmy jednak zrealizować nasz plan. Deszcz na szczęście przestał padać, więc zamówiliśmy tuk tuki i ruszyliśmy w stronę plantacji pieprzu Farm Link, o której czytałam w przewodniku jako wartej odwiedzin.
Kampot jest niewielkim miasteczkiem na południowym-zachodzie kraju, leżącym nad rzeką Praek Tuek Chhu. Słynie z upraw pieprzu oraz duriana. Kiedyś to stąd pochodził najlepszy pieprz na świecie, eksportowany głównie do Francji. Niestety, za czasów reżimu Czerwonych Khmerów, plantacje zostały zniszczone, ale obecnie powraca się do uprawy pieprzu w tradycyjny sposób.
Jeszcze przed opuszczeniem hotelu dowiedzieliśmy się, że restauracja, w której chcieliśmy zamówić stolik i zjeść kolację ma tego dnia wesele i jest zamknięta dla innych gości, a po dotarciu do Farm Link pocałowaliśmy przysłowiową klamkę. Okazało się, że 9 listopada to Święto Narodowe w Kambodży, więc plantacja zamknięta (szkoda, że nigdzie nie ma takiej informacji). Jak pech to pech. Wynikowo pospacerowaliśmy trochę po centrum Kampot, dzieci przejechały się na starej karuzeli, zgubiliśmy część ekipy, znaleźliśmy się i zjedliśmy kolację. Przybici postanowiliśmy zmienić plany na następny dzień i zostać w Kampot trochę dłużej, aby odwiedzić inną plantacje pieprzu – La Plantation.
Rano następnego dnia ruszyliśmy w drogę. Dojazd do La Plantation zajął nam ok godziny. Z czego połowa to nieutwardzona droga pełna dziur i kałuż po kilku dniach deszczu. Ale trzeba przyznać, że widoki z drogi były piękne. Pola ryżowe, palmy kokosowe, w oddali góry. Jako, że to dopiero początek pory suchej, zieleń jest jeszcze bardzo świeża. Po drodze mijaliśmy małe wioski. To już mniej przyjemny widok. Nawet nie ze względu na biedę, ale na wszędzie zalegające sterty śmieci…. nie wiem jak można żyć na wszechobecnym wysypisku śmieci….
Po dotarciu na plantację, dowiedzieliśmy się, że La Plantation to stosunkowo nowe miejsce, założone przez parę francusko-belgijską jako projekt społeczny, który ma na celu pomoc lokalnej społeczności. Do tej pory plantacja nie przynosi zysków, a więc właściciele faktycznie robią to, aby pomóc ludziom. Zatrudniają ok 115 osób, a w trakcie zbiorów nawet 200. Oprócz tego założyli i finansują lokalną szkołę. Pieprz z plantacji jest eksportowany do Europy, głównie do Francji.
Na plantacji oprócz darmowego spaceru z przewodnikiem, który opowiada nam jak się uprawia pieprz, można również przejechać się wozem zaprzężonym w krowy lub bawoły. Wozy z krowami jadą do pobliskiej wioski, a z bawołami do jeziora. My wybraliśmy krótszą wycieczkę do wioski i szkoły. Gabrysia, nauczona doświadczeniami ze słoniami, pytała czy te krówki to nie boli, że są zaprzężone do wozu i czy nie są biedne. No i bądź tu mądry człowieku…. Taka przejażdżka kosztuje 6$ za dorosłego i 3$ za dziecko.
Po godzinnej przejażdżce wozem, dzieci zostały z Tomkiem J i młodą Francuzką pracującą na plantacji w lobby, gdzie bawiły się klockami, a reszta z nas poszła obejrzeć plantację z przewodnikiem. Dowiedzieliśmy się m.in. że z jednego krzaku pieprzu otrzymujemy aż 4 jego rodzaje. Zielony pieprz to pieprz świeży i właśnie jest na niego sezon, więc we wszystkich restauracjach w rejonie można zjeść dania ze świeżym lokalnym pieprzem. Pieprz czerwony to najlepsze ziarna z każdej kiści ręcznie zbierane. Pieprz biały to obłuskany pieprz czerwony. A cała reszta to pieprz czarny. W porze suchej pieprz podlewamy jest ręcznie 2 razy w tygodniu. Widząc rozmiary plantacji trudno sobie wyobrazić ilość pracy. Oprócz zwykłego pieprzu, na plantacji rośnie pieprz długi, trawa cytrynowa, kurkuma, ananasy, banany.
Na plantacji znajdują się również 2 restauracje z bardzo smacznym jedzeniem, ale ponieważ wszystkie potrawy zawierają pieprz, nie są zbyt dopasowane do dzieci. Nasze niestety nie chciały jeść zamówionych kiełbasek i skończyło się na ryżu i ziemniakach z grilla. W restauracji mieliśmy okazję poznać właścicieli plantacji i porozmawiać z nimi chwilę.
Po 3 godzinach spędzonych na plantacji, nadszedł czas ruszyć w dalszą drogę do Phnom Penh. Naiwnie wierzyliśmy, że podróż zajmie nam 3,5 godzin, a skończyło się na 5 (odległość 150 km!) Nie wiem czy jest inna, lepsza opcja dostania się z Sikanoukville albo Kampotu to stolicy, ale ta nie była najlepsze. Podobno jest też pociąg, który teraz już nawet nie brzmi tak źle. Lotów bezpośrednich z tego co pamiętam, nie ma.
Drogi w Kambodży są okropne, wąskie i pełne dziur. Kierowcy wyprzedzają na trzeciego, wydawać się może, że nie istnieją żadne zasady ruchu drogowego czy bezpieczeństwa. Z resztą nawet przejście przez ulicę jako pieszy to nieraz mega wyzwanie, bo tu nikt się nie zatrzymuje nawet jak już jesteś w połowie drogi….
Droga do Phnom Penh to droga przez mękę, ale daje nam obraz prawdziwego życia na prowincji. Z jednej strony piękne widoki, wszechobecne pola ryżowe i palmy, a z drugiej straszna bieda, brud i śmieci. Najbardziej przerażajace jednak było, kiedy na przedmieściach stolicy stanęliśmy w mega korku. Korek utworzył się przy bramach jednej z fabryk ubrań. Godzina była 16, więc akurat koniec pracy. Setki, a raczej tysiące młodych kobiet wyszło na ulicę i wsiadało do podstawionych ciężarówek, które zapewne zawożą je do domów w dalej oddalonych wioskach. Te, które mieszkają bliżej były odbierane przez mężów na skuterach, niektóre miały własne pojazdy, ale te masy na ciężarówkach były na prawdę przerażajace. I daje do myślenia czy na pewno chcemy się ubierać w ubrania szyte w takich miejscach. Jedyne pocieszenie, to, że dzieci tam nie było. Tylko dorosłe kobiety, ale jednak…