Rio di Pusteria oraz tyrolskie wesele, 20 sierpnia 2016
Nadeszła sobota, czyli dzień ślubu Magdaleny i Andreasa. Ale jako, że uroczystość w kościele była zaplanowana dopiero na godz. 16, trzeba było jakoś spędzić dzień.
A dzień rozpoczęliśmy bardzo wybuchowo. Ewidentnie w Tyrolu jest taki fantastyczny zwyczaj, że młoda para zostaje obudzona przez znajomych o godzinie 5 rano. Tak o 5. W dzień ślubu. Nie wiem komu się chce wstawać, żeby obudzić kogoś innego, no ale cóż. Jak dla mnie mało zabawna akcja, a dodajmy, że nasza młoda para ma 3 miesięcznego synka, więc budzenie ich o 5 rano, jak dla mnie, jest po prostu okrutne. No, ale zwyczaj to zwyczaj. Nie będziemy dyskutować. Generalnie spodziewaliśmy się walenia w drzwi o tej 5 rano, ale zamiast tego obudziły nas 3 wybuchy. Wrażenie jakby się dom walił. Gabrysia jakimś cudem to przespała. Potem się dowiedzieliśmy, że pomysłowi koledzy Andreasa napełnili 3 duże pojemniki jakimś gazem i wysadzili je w powietrze tuż pod naszym oknem. Nam co prawda udało się jeszcze zasnąć, ale nasi biedni gospodarze byli na nogach od świtu.
Po śniadaniu pojechaliśmy do Rio di Pusteria i razem z moimi rodzicami udaliśmy się pod stację kolejki gondolowej prowadzącej do Maranza. Szczerze mówiąc nie bardzo wiedzieliśmy, gdzie jedziemy, więc było trochę improwizacji. Maranza okazała się wyżej położoną miejscowością, w której nie bardzo było co robić, oprócz dalszej wyprawy w góry. Przespacerowaliśmy się więc do kolejnej stacji kolejki i wjechaliśmy na wysokość 2107 m npm na Gitschbetg Jochtal Nesselhütte. Tam Gabrysia chwilę pobawiła się na placu zabaw, a potem ruszyliśmy dalej na wysokość 2210 m npm do Gitschütte (czyli kolejnej chatki na stoku narciarskim). Gabrysia o dziwo dzielne maszerowała pod górę, co pewnie było zasługą głównie dziadka i babci. Mi też jakoś udało się dokulać na miejsce. W schronisku większość z nas zrobiła sobie długą przerwę na plac zabaw oraz knedle i makaron (Gabrysia dostała lizaka w zestawie dla dzieci, więc była pełnia szczęścia), a Tomek ruszył sam do góry na Gitschberg (2510 m npm).
Po godzinie spędzonej na opalaniu się trzeba było ruszyć w dół, bo jednak na ślub trzeba zdążyć. Gabrysia została z dziadkami na całe popołudnie i noc, a my wróciliśmy do naszych gospodarzy, żeby się przebrać.
Magdaleny nie było już w domu, więc naszym zadaniem było dopilnowanie, aby pan młody wyglądał reprezentacyjnie i stawił się na miejsce na czas. Obrączkami na wszelki wypadek zajęłam się ja, bo wiadomo jak to z facetami bywa 🙂
Ślub odbył się w Hofburg, czyli Renesansowym Pałacu Biskupim. Panna młoda przyjechała na miejsce powozem konnym, który po ślubie był sporą atrakcją dla gości. O dziwo udało mi się nie zasnąć w kościele, mimo, że msza trwała 1,5 godziny (ślub plus chrzest Jakoba – synka pary młodej) i była oczywiście po niemiecku (a nawet po tyrolsku), którego nie rozumiem. Po ślubie wszyscy goście zostali zaproszeni na aperitif (drinki i przekąski) na pałacowym dziedzińcu. W pierwszej kolejności znikały pyszne Krapfen (pewnego typu wytrawne i deserowe pączki) domowej roboty mamy Andreasa. W międzyczasie dorożka zabierała gości na krótkie przejażdżki po okolicy. My wsiedliśmy razem z parą młodą na samym końcu i mimo deszczu jeździliśmy do Bressanone całkiem długo. Po naszym powrocie (ok godz. 20) nadszedł czas na kolację w pobliskiej restauracji. Jako, że w Tyrolu wesele na 50 osób uchodzi za małe, w planach była tylko kolacja bez tańców i muzyki. Trochę się bałam, że będzie nudno, ale ponieważ okazaliśmy się słynnymi gośćmi ze Szwecji, wiele osób do nas zagadywało i jakoś minął nam czas na jedzeniu i rozmowach. My wyszliśmy chwilę przed północą, ale z tego co wiemy impreza nie trwała wiele dłużej. Jak niewyspana Magdalena z dzieckiem na ręku przetrwała ten wieczór to ja nie wiem, ale jestem pełna podziwu.
Info praktyczne:
Kolejka Rio di Pusteria – Maranza za 4 osoby zapłaciliśmy 28€, ale wg biletu stanowiliśmy grupę – 10 osobową
Kolejka na Gitschberg Jochtal Nesselhütte 15€, dzieci za darmo.