Tbilisi, 12 czerwca 2016
W Tbilisi wylądowaliśmy dosyć późno, bo o 23 czasu lokalnego (+2 godz w stosunku do Polski i Szwecji). Lotnisko nie jest zbyt duże i bagaż przyjechał w miare normalnie. Gabrysia już pod koniec lotu przysypiała, ale jakoś się udało dojść na nóżkach do samochodu. Zamówiony przez nas kierowca czekał na nas na lotnisku i miał nas zawieźć do zamówionego przez nas mieszkania (znalezione przez Air B&B). I tutaj okazało się, że mamy problem, bo jego GPS za nic nie chciał znaleść adresu. Kluczyliśmy po mieście chyba z pól godziny i muszę przyznać, że już chciałam wysiadać i szukać zwykłej taksówki. Gabrysia spała w najlepsze w samochodzie, ale ja też już marzyłam o tym, żeby się położyć. Do mieszkania dotarliśmy ok północy, więc początek nienajlepszy, ale postanowiłam się nie zrażać 🙂
Gabrysia mimo, że zasneła późno obudziła się o 7.40 (czyli 5.40 czasu szwedzkiego) i oznajmiła, że już się wyspala. Cudnie. O 8.30 właścicielka mieszkania przyniosła nam bardzo obfite śniadanie. Było chaczapuri z serem i fasolą, gruziński ser, warzywa, jajka, wędlina, domowy chleb i ryż na słodko z bakaliami. Gabrysia zjadła kawałek chaczapuri, jajko i masę owoców oczywiście – wiśnie i czereśnie. Ja chaczapuri, trochę ryżu i jogurt. Tomek wmiótł jakąś nieziemską ilość jedzenia (w domu nigdy tyle nie je) i mimo to zostało jeszcze jedzenia dla kilku osób. To pewnie ta gruzińska gościnność.
Po śniadaniu ruszyliśmy wreszcie na nasze pierwsze spotkanie z gruzińską stolicą (wrócimy tu jeszcze 2 razy podczas naszego pobytu). Zeszliśmy z naszego zbocza prostu na plac Europy mijając po drodze, pierwszy z wielu tego dnia, ormiański kościół Surb Gevorg. Zaraz przy placu znajduje się dolna stacja kolejki gondolowej prowadzącej na drugą stronę rzeki Kura na wzgórze Sololaki, gdzie znajduje się twierdza Narikala, ogród botaniczny oraz pomnik Matki Gruzji. Kolejka startuje o godzinie 11, więc po krótkim oczekiwaniu mogliśmy ruszyć na wyprawę. Sama jazda kolejką trwa tylko chwilę, ale można z niej podziwiać widok na całą dolinę rzeki i miasto. Na szczycie udaliśmy się najpierw pod pomnik Matki Gruzji, a następnie schodząc w dół w kierunku twierdzy. Samą twierdzę zwiedzał niestety sam Tomek, bo było tam bardzo stromo i uznaliśmy, że nie będziemy się tam pchać z Gabrysią. My w tym czasie zwiedziłyśmy mury obronne wokół twierdzy oraz miałyśmy chwilę przerwy. Na terenie twierdzy znajduje się również kościół św. Mikołaja, do którego również udało nam się wejść dzięki temu, że przy wejściu można było pożyczyć chusty do zakrycia głowy oraz gołych nóg. Właśnie o tym nigdzie nie przeczytaliśmy, że do kościołów ormiańskich kobiety mogą wejść tylko z zakrytą głową. W sumie to, że szorty nie są miłe widziane jest podobne jak w kościele katolickim, ale u nas w niewielu miejscach się to egzekwuje, więc musimy przyznać ze wstydem, że byliśmy nieprzygotowani.
Po wyjściu z twierdzy udaliśmy się dalej stromymi uliczkami na dół, w kierunku Łaźni Królewskich. W ich pobliżu zjedliśmy obiad (znowu chaczapuri, wielki pieróg z grzybami oraz spaghetti dla Gabrysi). Porcje były ogromne i więcej nie mamy zamiaru zamawiać 3 dań, i raczej nie jeść chaczapuri dwa razy dziennie. Z pełnymi brzuchami ruszyliśmy w stronę starego miasta. Tam minęliśmy kolejne kościoły ormiańskie oraz chcieliśmy wejść do tego najważniejszego, czyli Katedry Sioni, ale niestety zostaliśmy wyproszeni ze względu na nasz ubiór. No cóż, człowiek, uczy się na błędach. Gabrysia zaczęła już sporo marudzić i przysypiać na rękach Tomka, więc usiedliśmy w małym parku i położyliśmy Gabrysię na ławce, żeby z głową na moich kolanach mogła się chwilę przespać.
Po półgodzinnej przerwie postanowiliśmy ruszyć dalej i poszukać jakiś lodów dla dziecka, które było już raczej marudne i chciało być na rączkach. Tak spacerem doszliśmy do krzywej Wieży zegarowej, a potem do Placu Wolności, czyli głównego placu w Tbilisi. A lodów nigdzie nie było. Wróciliśmy się w stronę rzeki i przy jednej z małych uliczek znaleźliśmy kawiarnię, gdzie Gabrysia dostała ogromną porcję lodów, która ewidentnie dodała jej skrzydeł. Przez kolejną godzinę już bez marudzenia szalała w Parku Rike znajdującym się zaraz nad rzeką. Grała tam z tatą we własną wersję szachów, skakała na trampolinie i biegała. Do mieszkania tatuś już musiał zanieść na rękach, ale było stromo pod górkę, a sandałki obtarły nóżkę, więc rozumiemy.
My z Gabrysią już spokojnie szykowałyśmy się do snu, ale Tomek postanowił wyjsć na jeszcze jeden wieczorny spacer po mieście. Obszedł we własnym tempie jeszcze z pół miasta, mógł w spokoju zrobić trochę zdjeć i zajrzeć do winiarni.